Masz już plan. W zasadzie już wszystko zapięte i można rozpoczynać remont, bo jak fajnie mieć własną knajpę.

Bywa, że bogaci mężowie, szukając zajęcia dla żon wpadają na pomysł otwarcia kawiarni. By miały swoje miejsce na spotkania z koleżankami i  przy okazji coś chcą na tym zarobić.  Albo prawnicy czy aktorzy otwierają lokale, bo jedni mają miejscówkę do rozmów z klientami, a drudzy myślą, że jak podpiszą się swoim znanym, filmowym nazwiskiem pod własną knajpą, to wszyscy się zlecą i będzie biznes. Ci, którzy są już w branży gastro wiedzą, że pełna knajpa wcale nie jest gwarancją zysku. Wielu bogatych biznesmenów zamknęło swoje biznesy gastro albo przeklinają dzień, w którym w to gastro weszli. Najchętniej odwróciliby czas i zmienili decyzje wejścia w ten biznes. Aktorzy zmęczeni piciem alko przez gości na ich konto dawno pozamykali swoje lokale i nie słyszałem, żeby (poza wyjątkami) otwierali ponownie kolejne. Ale są nowi, którzy je otwierają, popełniając te same błędy. Ja na przykład  zakładu fryzjerskiego nie otworzę, salonu samochodowego z serwisem też nie. Dlaczego? Bo się nie znam na tych biznesach,  a w moim wieku na uczenie się od zera fryzjerstwa czy naprawy aut chyba już za późno. Przynajmniej dla mnie, dla mojej psychiki, nastawienia i samopoczucia, po trzydziestu latach w branży gastronomicznej.

Fajnie jest, kiedy jedziemy na wczasy w nowe miejsce i czekamy z najbliższymi na samolot i podróż w nieznane. Fajnie jest, jak idziemy na pierwszą randkę i zastanawiamy się czy za chwilę zobaczymy tę jedyną czy tego jedynego. Ale nie możemy sobie pozwolić na takie podejście, planując interesy. Tym bardziej biznes gastro, o którym często mówię, że osobiście kocham i jednocześnie nienawidzę. Często też zadaję sobie pytanie, co ja robię? Z wykształcenia jestem prawnikiem i psychologiem. Do tego tytuł MBA i kariera ponad siedemnastu lat w korporacjach. Ale w moim przypadku nadszedł taki dzień, kiedy pomyślałam, że skoro pracuję w korpo i mam wyniki, to chcę robić coś więcej i najlepiej na własny rachunek. Być może ty też pragniesz tego uczucia, tego „sprawdzam siebie”. Czy „dam radę na własnym” po wyjściu ze szklanych domów Cezarego Baryki, korporacji, która wszystko zapewnia. Jesteśmy w korpo jakąś cząstką wielkiej całości, co miesiąc przyjemny przelew na konto, roczna premia za wyniki, a jak jesteś w zarządzie to opcje akcji pracowniczych, plany finansowe, emerytalne, opłacona prywatna klinika, karnet na siłownię i basen, super fura, bo służbowa, zero kosztów poza konsumpcją, a tylko przychody. Można powiedzieć: żyć nie umierać.

Ktoś mi dawno temu powiedział po przyjacielsku, że jak osiągnę pewny wiek, np. w okolicy 50+, to czeka mnie duże ryzyko, a wręcz mogę być pewny, że zostanę poproszony o opuszczenie tej ciepłej posadki. Dostanę solidną odprawę, ale generalnie spakuję się „dobrowolnie” do pudełka w „procę” i sam sobie zwolnię jej blokadę. Żeby uniknąć urządzania się w procy i zwalniania samemu tej blokady, pomyślałem, że „fajnie byłoby mieć knajpę” skoro już jestem tyle lat związany z branżą  po stronie dostawcy rozwiązań gastro, a korporacje wydały krocie na szkolenie mnie z zakresu marketingu B2B (biznes to biznes), sprzedaży, zarządzania i negocjacji. W moim przypadku to „fajnie” na szczęście tylko czasami było horrorem. Ale te jakże trudne lekcje musiałem przejść, żeby teraz móc się podzielić moimi doświadczeniami i pomóc ominąć odcinki horroru, a zaliczać tylko te komediowo – fabularne. Bo biznes musi być dobrą zabawą. W moich korpo czasach zawsze powtarzałem moim współpracownikom, że jak pracujemy, to na maksa. A jak się bawimy to też na maksa. I tak mi zostało do dzisiaj, co też sprawia mi i naszym współpracownikom dużą satysfakcję. Organizujemy co roku dla najlepszych wyjazdy konferencyjne i motywacyjne, które budują ducha zespołowego i są świetną okazją do integracji.

Skoro więc myślisz, że fajnie byłoby mieć knajpę, to nic w tym złego. Pod warunkiem jednak, że masz pomysł, właściwych ludzi wokół siebie i jesteś gotowy przekuć tę fajność w policzalny i smaczny zarazem biznes. To zadanie nie jest łatwe bez precyzyjnego planu działania i właściwego podejścia do zespołu, który będziesz cały czas tworzyć i rozwijać. W biznesie gastro, który z definicji jest fajny, wypełniony humorem, muzyką, młodymi i ambitnymi ludźmi (którzy z reguły traktują pracę u ciebie jako tymczasowy sposób na zarabianie pieniędzy podczas studiów) najważniejszy jest właśnie zespół i twoja osoba w roli lidera. A lider niekoniecznie jest ulubieńcem, bo musi przecież wymagać i rozliczać, robiąc to jednocześnie w motywującej atmosferze, co do najłatwiejszych zadań nie należy. Czasami prowadzenie knajpy powoduje, że ma się bardzo dużo znajomych, którzy chcą zjeść i wypić na twoje konto. Pytają o super rabaty, a ty nie będąc być może wystarczająco asertywny, zgadzasz się, bo chcesz być nadal fajnym kumplem czy kumpelą. Tymczasem pracownicy czekają na pensję, urząd skarbowy na swoją należność, właściciel lokalu na czynsz najmu, dostawcy mediów też bez płatności odetną prąd, wodę i gaz. I co? Oczywiście nadal możesz być fajnym bankrutem, którego już koledzy i koleżanki nie odwiedzają, bo ci nie poszło, bo ci się nie udało… I wiem z doświadczenia, że czasami w takich sytuacjach osoby, które korzystały z przywilejów mówią, że „Dobrze mu tak, bo zachciało mu się knajpę otwierać i błyszczeć na salonach, jako właściciel nowej knajpy! Ha, ha! Nie poszło mu, bo to w końcu, jak większość twierdzi, jest  chory biznes”. Przykre? Tak, ale jak najbardziej prawdziwe.

Trudny ten rozdział o fajności, kiedy muszę teraz zacząć pisać o egoizmie biznesowym. Ale tak naprawdę musisz myśleć przede wszystkim o sobie w każdym momencie prowadzenia biznesu gastro. Jak go zamykasz, też myśl tylko o sobie, a nie o tym, co powiedzą inni. Bo oni też myślą głównie tylko o sobie, a nie twoich problemach. No może tylko w kuluarowych rozmowach wspomną: „Hej, słyszałeś, że Romek swoją knajpę zamyka? Nie dopilnował frajer biznesu, a tak mu na początku całkiem nieźle szło. A jednak się wysypał, a takiego bohatera i fachowca strugał”. I tyle. I świat idzie swoją drogą, a ty idziesz już sam ze swoimi długami i problemami, czasami wspominając komu to nie pomogłeś, a komu zrobiłeś imprezę za free, bo był taki miły, bo powiedział, że się odwdzięczy, że nigdy nie zapomni twojej hojności. Bzdura i pitolenie. Myśl o sobie i tak kalkuluj, żeby się tobie opłacało. Bo jak się będziesz pakował ze swoim biznesem i robieniem ofert za przysłowiową złotówkę w symboliczną procę i sam zwalniał jej blokadę, to możesz jedynie oklaski usłyszeć, a nie współczucie. Bo tak jest skonstruowany ten świat. Jak zamykałem sam osiedlową knajpę w małej miejscowości, to tych co ze mną otwierali już nie było, chociaż przekonywali jak będzie fajnie, taka knajpa w takim miejscu! Nie zapomnę, jak wcześniej całymi dniami dekorowaliśmy lokal, spotykaliśmy się na odprawach, zatrudnialiśmy za drogich, hotelowych kucharzy, dobieraliśmy z zapałem nowych, lokalnych wspólników. I wszystko, żeby pewnego dnia usłyszeć historyjkę miejscowego, dla nas strategicznego, bo operacyjnego wspólnika, że knajpa już fajna nie jest, bo wypalił się i muszę sobie radzić sam. I noga. I rezygnacje z zarządu spółki wysyłane pocztą. Już fajnie się skończyło. I słyszałem wówczas propozycje, bym ogłosił upadłość, bo po to są spółki, żeby upadały. Tylko, jeżeli jesteś znany w branży gastro i zamierzasz kontynuować swoją karierę w tej wąskiej, jak każda specjalistyczna branża profesji, to nie wolno dostawców i sponsorów robić w konia i tłumaczyć, że to nie twoja wina, tylko niepoważnych wspólników. Wtedy bierzesz na klatę to zamykanie i spłacanie  długów za twoich wspólników, którzy jak szczury dawno opuścili tonący okręt. I tak też zrobiłem. Przykra ta opowieść w kontekście „jak fajnie byłoby mieć knajpę”. Po co opisuję te wydarzenia? A po to mianowicie, że jak zaczynasz realizować swoje marzenia o knajpie, to zastanów się bardzo z kim i na jakich zasadach chcesz je realizować. I opisz proszę w umowie z twoimi partnerami biznesowymi wszystkie możliwie przypadki, jak rozliczacie ewentualne zamknięcie działalności, kiedy już fajnie nie będzie. Bo słabi bankruci emocjonalni oskarżają wszystkich i szukają winnych wokoło, a przywódcy biorą odpowiedzialność na klatę i nie spieprzają z okrętu. Bo na swoją reputację i dobre imię pracujesz długo i mozolnie, a stracić to dobre imię można w jedną chwilę. Zwłaszcza teraz, w czasach netu, Facebooka i powszechnego hejtu. Często można stracić swoje dobre imię, mając w swoim otoczeniu takich wampirów energetycznych, którzy mówią tylko o błędach innych, nie o własnych. Nie biorą odpowiedzialności za własne czyny, nie wyciągają wniosków ze swoich pomyłek, a żyją i z satysfakcją żywią się porażkami innych. Więc bądź asertywny i nie baw się w filantropa w sytuacji, kiedy decydujesz się na wspólne otworzenie knajpy, bo żona kolegi albo mąż koleżanki nie ma pracy. I ufasz, że z pewnością się zaangażuje, bo przecież niedaleko mieszka itd. Pamiętaj, żeby w każdym przypadku podpisać umowę albo protokół ustaleń między wami, co zrobicie razem w sytuacji, jak biznes jednak przestanie być fajny. Kiedy jednak ta żona czy ten mąż stwierdzą, że już im się nie podoba. A kolega już przestanie być kolegą, bo generalnie jest mu wszystko jedno, skoro małżonek nie chce dalej działać. To w końcu nie on kontraktował sponsorów, tylko ty gwarantowałeś swoim imieniem rzetelność podejścia i rozwoju waszego biznesu. Wtedy ty bierzesz pełną odpowiedzialność za te umowy sponsorignowe,  bo masz o wiele więcej do stracenia od przypadkowego „skoczka”, który tylko na moment pojawił się w twoim biznesie gastro jako wspólnik.

Te moje osobiste przemyślenia, to taki horror gastronomii pod tytułem „wspólnicy przestają się dogadywać i dynamicznie tracą zainteresowanie wzajemną współpracą”. Ten horror jest po połowie albo wynikiem kulejącego biznesu, albo wynikiem super prosperującego biznesu. W obydwu przypadkach konflikty międzyludzkie sprowadzają się do tego, kto posprząta bankructwo albo do tego, kto tu najwięcej pracuje i na kogo dalej ma tak pracować? Dlatego w obydwu przypadkach należy mieć podpisany protokół ustaleń, zanim zaczniesz z kimkolwiek tworzyć wspólny biznes. Unikniesz horrorów, które spędzają sen z powiek, bo nie miałeś żadnych powodów, żeby myśleć o nieuczciwych intencjach, szczególnie na samym początku współpracy przy tworzeniu wspólnej knajpy. Ale dobrze radzę: ustal zasady gry na samym jej początku – to bardzo ważne. Możesz te zasady podpisać u notariusza i zdeponować ten dokument u niego na te właśnie trudne chwile wspólnego horroru, który może w ogóle się nie wydarzyć. I nie wydarzy się najpewniej, jak spiszecie te zasady, bo umowa spółki według kodeksu handlowego nie ogarnia na przykład międzyludzkich relacji i rozliczeń finansowych w sytuacji waszej działalności gospodarczej w spółce z ograniczoną odpowiedzialnością.

Generalnie najfajniej mieć knajpę z pracowitym wspólnikiem i zarazem pasjonatem gastronomii albo być jedynym właścicielem. Jeśli zaczynasz rozwijać biznes i działać w różnych miastach, dobrze mieć lokalnych partnerów, bo wówczas jest po prostu łatwiej – o ile są to właściwi partnerzy. Dlatego dobieraj z uwagą i bez pośpiechu, bo jak moja babcia mówiła: „pośpiech jest wskazany przy łapaniu pcheł”. I nie wolno niczego robić „za wszelką cenę”, bo im bardziej ci zależy, to tym gorzej wychodzi. Do tej fajności też powinieneś mieć dystans, bo to co fajne i przyjemne tak szybko nie przychodzi. Trzeba czasami się napracować, żeby uczucie spełnienia i satysfakcji było namacalne. To sytuacje, kiedy patrzysz na wyniki, zmotywowany i zgrany zespół, a ze wspólnikami rozumiesz się bez słów. Na takie momenty pracujesz latami, ale zapewniam cię, że warto na takie chwile pracować. Bo w takim zespole nie ma kolejnych trudnych projektów. Osiągasz większą swobodę inwestowania i rozwoju waszej marki gastronomicznej.

Przypomniał mi się jeszcze jeden wątek tzw. „przyjaciół”, którzy oczekują od ciebie wszystkiego, bo przecież masz knajpę, równocześnie nie dając nic w zamian. A ty tylko masz większe koszty F&B (food & beverages). Ktoś kiedyś mnie zapytał bardzo wprost: „Masz tyle lokali i nie dasz dla kumpli jakiś super kart VIP, co najmniej 50% off”? Pytają też czasami, skąd u mnie ta pazerność, że powinienem się dzielić. Odpowiedziałem wtedy tak: „ Mam na imię Jacek i bardzo ciebie lubię prywatnie. A tak szczerze mówiąc, to jest mój biznes i moja odpowiedzialność za ludzi, których zatrudniam”. I tyle. Prawda jest taka, że tylko dla nielicznych mam 10% rabatu i nie zamierzam tego zmienić. Mało tego! Sam płacę za swoje rachunki w swoich własnych knajpach, bo tego oczekuję też od swoich wspólników. A przecież każdy z nich ma znajomych, którzy też chętnie przyjęliby darowiznę w postaci karty VIP 50% off. Kiedyś dla bardzo ważnej osoby – właściciela pewnego klubu piłkarskiego, w celu uhonorowania jego osoby i naszych relacji, przygotowałem imienną, złotą kartę VIP z 50% off. Odesłał mi ją z podziękowaniami za hojność, ale równocześnie uprzejmie mnie upomniał, że to przecież mój biznes i jak go nie będzie stać korzystać z usług naszego sports baru,  to nie będzie do nas przychodził na posiłki. Dodał też, że jak ja będę rozdawał karty VIP, to stracę szybko płynność finansową i nie będę mu płacił czynszu najmu. Co z tego wynika? Moja płynność finansowa była dla niego dobrem nadrzędnym. Pan Mariusz zawsze zostawiał kelnerkom minimum pięćdziesiąt złotych tipa, nawet jak zamawiał tylko herbatę czy kawę. Więc i ty nie szastaj rabatami i kartami VIP, bo na końcu zostaniesz sam z długami, a nikt z tych hojnie obdarowanych nie pomoże, tylko zmieni knajpę na inną. I nigdy nie pozwalaj, żeby ktoś powoływał się na ciebie, że jest twoim gościem, dlatego bawi się, konsumuje i pije na twój rachunek. Możesz się zdziwić, jaki jesteś „fajny” i jak wielu masz „znajomych”. A rachunek od najlepszych kumpli przyjdzie na koniec miesiąca od obsługi pod tytułem „zamknięto na  gościa VIP” pana Jacka na łączną kwotę np. dziesięciu tysięcy złotych… To rocznie będzie sto dwadzieścia tysięcy! Dlatego wyznaczaj ostre granice od pierwszego dnia, kiedy otworzyłeś drzwi swojej wymarzonej knajpy. I nie martw się, że ktoś przestał cię lubić, bo mu nie dałeś rabatu. Uważam, że nigdy cię nie lubił, a miał tylko interes do ciebie. Powiem więcej, liczba „fajnych” kolegów i koleżanek dramatycznie się zmniejszy i zostaną nieliczni, ale przynajmniej autentyczni.

Będąc doradcą różnych przedsiębiorców, którzy weszli w biznes gastronomiczny, wiem z całą pewnością, że ta „fajność” posiadania własnego lokalu zmienia się bardzo szybko we frustrację i pytania, po co mi to było? Bywa, że osoby, które prowadzą biznes, na którym się znają od lat, teraz co miesiąc dokładają po dwadzieścia – trzydzieści tysięcy złotych i końca nie widać. I pojawia się bezsilność oraz wyniszczający brak wiedzy, kiedy skończą dokładać… W 90% takie sytuacje kończą się zamknięciem interesu z bardzo dużymi stratami finansowymi. Dlatego namawiam wszystkich do przeczytania do końca tej lektury, bo absolutnie wszystkie rady, przemyślenia i rozwiązania są z moich osobistych i faktycznych doświadczeń. I warto naprawdę z nich czerpać, bo nikogo w trąbę nie robię, a jak będzie potrzeba, pomogę osobiście albo poprzez moich ekspertów z zespołu Akademii Praktyk Gastronomicznych i Hotelarskich, której motto robocze brzmi: „90% praktyki i 10% teorii’.

Nawiązując do tytułu rozdziału „Jak fajnie byłoby mieć knajpę” wiadomo, że o wiele przyjemniej marzyć o tym, jak przyjemnie byłoby mieć zyskowny interes, płacić w terminie podatki i ZUS, wynagrodzenia pracownikom i za towar dostawcom, nie zapominając o mediach i czynszu za najem. I na koncie firmowym zawsze mieć rezerwę finansową, powiedzmy minimum sto tysięcy złotych. I jeszcze te dwadzieścia tysięcy netto swojego wynagrodzenia plus raz w roku takie dwieście tysięcy dywidendy… Spać spokojnie, jednocześnie oczywiście ciężko pracując, a ta praca nie jest w ogóle ciężka tylko mega fajna, bo z ludźmi i przynosi wymierne korzyści finansowe. To jest istota naprawdę fajnego biznesu. Robię go, bo lubię, podziwiają mnie, bo mi wychodzi i mam najlepszych ludzi i wyciągam z tego działania co miesiąc wymierną i konkretną kasę. Cóż… Takich przypadków jest naprawdę niewiele. W okolicy jednego z moich lokali miałem trzech sąsiadów, z których nie ma ani jednego. Albo zamknęli swoje lokale, albo sprzedali. Dlaczego? Pewnie przed otwarciem też myśleli, jak fajnie byłoby mieć knajpę, a potem zdesperowani szukali „inwestora”… Prawda jest jednak taka, że w ogóle nie powinni swoich lokali otwierać, bo jeden miał w środku może siedem stolików i trzydzieści krzeseł, a serwowano tam tylko napoje i jakieś kanapki oraz sałatki vege. Bez prawa do zysku, a co dopiero tu mówić o płynności finansowej. Kolejny lokal został przepięknie wyremontowany za spore pieniądze. Tylko, że w środku można było poczuć się, jak w szpitalu psychiatrycznym: pełno białych kafli, krat i stali. Zero klimatu. I nie zobaczyłem tam paragonu fiskalnego tylko przed-rachunki. Może właściciel tak chciał? Ale chyba nie, bo knajpa nieczynna już od dawna… Wszystko w niej stoi przykryte foliami, pewnie, żeby się nie kurzyło… Po co piszę teraz takie smutne rzeczy? Bo chciałbym ustrzec przed fajnymi marzeniami otwierania naprawdę fajnego biznesu bez przygotowania, bez względu, czy miałeś do czynienia z gastronomią, czy też nie.  Bo w obu przypadkach możesz być nieprzyjemnie zaskoczony, jeśli nie posiadasz dobrego planu i wizji, co konkretnie chcesz w swoim lokalu robić i za ile!

Kolejna prawdziwa historia. Inny z kolei właściciel, który wynajmował sieciowemu partnerowi swój lokal, stwierdził w pewnym momencie (po obserwacjach, jak tamten sieciowy działa), że otworzy swój własny lokal. I że wyrzuci tego najemcę, który w jego mniemaniu wystarczająco dużo już u niego zarobił. Więc wypowiedział umowę, rzeczywiście wyrzucił najemcę z lokalu i otworzył sam, bo czuł widać wewnętrznie, że da radę. No i ponadto „fajnie w pewnym momencie mieć w końcu swoją knajpę”! I zaczął drogi remont, bo miał pieniądze z wynajmu nieruchomości! W ogóle na inwestycje z kasą nie miał żadnego problemu! A po niespełna pięciu miesiącach zamknął swój przepięknie wyremontowany lokal, bo… Mogę wymienić z dziesięć powodów, dlaczego nie poszło i to w samym centrum starówki przepięknego miasta. Wydawałoby się, że to miejsce na 100 % i jest oczywiste, że „musi się kręcić”. Ale jak to w większości przypadków bywa: nic się samo nie kręci, a na sukces musisz przez pierwszy rok, nierzadko osobiście, po prostu ciężko pracować.

Jesteś w ekstazie tworzenia wymarzonej knajpy, którą urządzasz, biegasz po sklepach z dekoracjami, rozmyślasz o kolorach ścian i stołów, nierzadko nie mając pojęcia, jak finalnie ma lokal wyglądać. Dekorujesz z wypiekami na twarzy, bo myślisz szczerze, że ten wystrój to klucz do twojego sukcesu. W końcu otwierasz swój lokal. I co? I często nie ma gości albo wręcz odwrotnie: walą drzwiami i oknami, bo są zaciekawieni, jak jest u ciebie. A tu staff nie jest gotowy do pracy, nie ogarnięta ekipa na kuchni, a kelnerzy nie wiedzą, co zaproponować gościom, bo nie znają nawet dobrze karty menu. I zaczynają biegać po lokalu, a goście czekają na drinki po trzydzieści minut, a na jedzenie nawet godzinę. Brak odpowiedniego szkolenia gastronomicznego i audytów restauracji daje o sobie znać, ale myślisz sobie: „Ale biznes! Otworzyłem drzwi i jest pełno!” Tylko zwykle po dwóch – trzech miesiącach jest tzw. „sprawdzam”. I jest pusto, bo fama poszła po mediach społecznościowych, że serwis słaby, jedzenie niesmaczne,  a  na dodatek długo się czeka. I od ekstazy pięknego lokalu lądujesz twardo, bardzo twardo na dupie w pustej knajpie. I miłość do miejsca szybko mija, a jak nie jesteś wystarczająco konsekwentny, to nierzadko po roku już się zastanawiasz, kto ci naopowiadał tych bzdur, że fajnie mieć knajpę. Przecież to nie jest normalny biznes dla normalnych ludzi! Teraz już wiesz. Ale teraz już za późno, bo setki tysięcy poszły na remont, umowa najmu podpisana na czas określony na przykład pięciu lat bez możliwości wypowiedzenia. A jak sprzedaż spadła, to zalegasz już z czynszem, podatkami i ZUS-em, a i pracownicy pytają, co z ich wynagrodzeniem. Znajomy obraz? Pewnie w niejednym lokalu, otwartym na zasadzie „będzie fajnie” i niestety bez planu. Ilość niespodzianek każdego dosłownie dnia może być przytłaczająca, bo kurka wodna, nie potrafiłeś profesjonalnie zaplanować od początku swojego gastro projektu. No i zabrałeś się intuicyjnie, bez planu, do realizacji knajpy…

Check lista nr 2

  1. Otwierasz biznes, a się na nim nie znasz? To znajdź doradcę z dobrą i sprawdzoną listą referencyjną. Nie poruszaj się po omacku, bo to może być bardzo kosztowne.
  • Zasięgnij opinii, jakie minimum powierzchniowe powinien mieć twój lokal. Na pewno musisz mieć miejsce na ogródek przed lokalem na minimum pięćdziesiąt – sześćdziesiąt krzeseł w nasłonecznionym miejscu. Nie otwieraj ekskluzywnej dziupli na parę stolików. Nie zarobisz.
  • Zawsze dobieraj starannie wspólników, nie rób biznesów z pięknymi i bogatymi, tzw. wszystkowiedzącymi. Jak znasz się na branży, rób biznes z fachowcami. Ja się nie znasz, to tym bardziej nie dobieraj wspólników bez wiedzy. A wróć raczej do punktu pierwszego tej check listy.
  • Pamiętaj o zasadzie: To jesteś ty, a to jest twój biznes. Nie bądź dobrym wujkiem niekończących się rabatów i imprez za złotówkę dla swoich znajomych. Niczym dobrym to się nie skończy. W zasadzie jak wpadniesz w „wir częstowania”, to ten wirus nigdy się dla ciebie i twojego biznesu nie skończy.

I teraz do Excela, czyli do liczenia!